Spacer jak co noc

Gdy człowiek idzie ciemną ulicą przed siebie nachodzą go różne myśli. Samotność, nawet w towarzystwie, sprzyja rozmyślaniu nad wieloma sprawami.
- Wiesz - przerwał ciszę jednocześnie sięgając do tylniej kieszeni po papierosa -nawet lubię z tobą spacerować.
- Dziękuje - cicho odpowiedziała. Nie lubiła komplementów. Tym bardziej w jego wykonaniu.
- Nie zwracasz na mnie uwagi, mogę skupić się na tym co bylo, po raz kolejny wytknąć to co zrobiłem nie tak. A ty - zatrzymał się i szarpnął zapałką o pudełko- ty tylko idziesz obok i nic nie mówisz - zaciągnął się, światło rozświetliło fioletowe oczy. Spojrzał na nią. Pierwszy raz od kiedy dziś się spotkali. Dostrzegł tylko powoli oddalający się szary płaszcz.
Ona nigdy nie czekała, zawsze ją doganiał. Jego krok był szybki i niespokojny, jej cichy i stłumiony. O godzinie 4 rano nie robiło to i tak żadnej różnicy. Ulicy miasta były ich.
On szedł pewnie patrząc przed siebie, nie rozglądał się. Był zagubiony we własnym umyśle, jednocześnie bardzo realnie stąpał po tym świecie. Ręce trzymał w kieszeniach spodni, zawsze wydawał się pochylony do przodu. Czasami można było pomyśleć, że zaraz przewróci się na twarz, ale zwyle to grawitacja przegrywała. Chociaż cenił sobie cisze, dużo mówił. Uwielbił dzielić się tym co właśnie wpadło mu do głowy.
Ona wiecznie patrzyła w ziemie, często i niespokojnie się rozglądała, wiecznie spodziewała się czegoś złego. Jednak mówiła niewiele. Dlatego tak cenił jej komentarze. Ręce trzymała przed sobą, złączone na torebce - kopertówce. Nigdy nie chodziła w spodniach, bez względu na porę roku. Podjerzliwość i nieufność nawet wobec pustej ulicy psuła całą klasę, którą miała.
Podszedł i wcisnął jej peta do ręki. Spojrzała podjerzliwie na papierosa pomiędzy palcami, chwile nad czymś pomyślała, po czym go wyrzuciła.
-Rzuciłam.
-No tak - odburknął. W końcu wyrzuciła mu prawie połowę papierosa. Znów sięgnął do tylniej kieszeni, znów błysk zapałki rozświetlił na chwilę jego oczy i znów ją dogonił.
- Myślisz, że mam szansę znów się zakochać - jego problemy miłosne były najczęstszym tematem na jaki dyskutowali. Na jaki on prowadził swój monolog.
- Męczysz mnie znowu - usiadła na najbliższej ławce.
- Ale posłuchaj, tyle czasu mineło, mam nawet teorię - zaczął zafascynowanym tonem.
- Daruj sobie - odpowiedziała mu obojętność - Miłość nie istnieje.
- A więc dziś posłucham twojej teori - patrzył jak obojętność zdejmuje trzewiki - zawsze tutaj musisz to robić? - zirytował się.
- Nie moja wina, że mam takie koszmarne obcasy.
Nastała cisza. Kobieta rozsmarowywała obolałe stopy.
- No więc .. - zniecierpliwił się jeszcze bardziej.
- Miłość nie istnieje - wstała i ruszyła dalej. Trzewiki smętnie wystawały z torebki - istnieje namiętność, istnieje przyzwyczeajenie...
- No nie, ale - już chciał się zacząć kłócić
- Zaraz wzejdzie słońce - przerwała mu
- Eh..
- Przytul mnie - posłuchał się - jedyna i prawdziwa miłość to miłość rodzica i dziecka - pogładziła go po włosach.
- Zjawisz się jutro? - spojrzał na nią w dół
- Zawsze jestem koło ciebie - blado się uśmiechneła, ale w jej fioletowych oczach tańczyły iskierki - wyrzuć choć raz tego peta do kosza - srogo dodała.
- Zawsze musisz jęczeć - odwrócił się - nigdy się nie zmienisz, prawda?
Odpowiedziała mu cisza. Zawiał wiatr, powietrze przeszyły pierwsze prominie słońca. Spojrzał na pusty kawałek ulicy.
- Zawsze musisz jęczeć mamo - wyszeptał do powietrza, otulił się dokładniej płaszczem i powoli ruszył do domu.

Brak komentarzy: