Projekt "Miasto"

Opowiadanie pod scenariusz do, nieistniąjącego już, komiksowego projektu "Miasto"

***
Pierwsze słońce dopiero co wynurzyło się z wszechogarniających wód. W Mieście nastawał przyjemny półmrok, sprzyjający wszelkim rzezimieszkom. Ale tylko wieczorami. Nad ranem całe Miasto spało. Kupcy, ludzie, o których się mówi, że wstają najwcześniej, podnosili się, gdy drugie słońce pojawiało się na horyzoncie.
Frenkl XXVI przewrócił się na drugi bok. W oddali słychać było dzwony ze świątyni Tootisa, na centralnej wyspie. To właśnie ten dźwięk zbudził Frenkla. Nieświadomy, pomiędzy snem a jawą, przykrył głowę kołdrą i zacisnął oczy. Nie spieszy się nigdzie, może jeszcze chwilę poleżeć. Wtem coś sobie uświadomił zerwał się na równe nogi.
- Konstanty!! Na Ezichlasza! KOOOONSTANTY!!!
- Panie, panie właśnie do Ciebie biegłem.. – drewniane drzwi uderzyły o ścianę głuchym dudnieniem. Przy framudze pojawiła się blond włosa głowa chłopca wieku około lat 16- Słyszysz panie? To Tootis, już biją!!
- Słyszę Konstanty, pomóż mi z tą szatą –Frenkl, XXVI kapłan, usilnie próbował wcisnąć swoją łysiejącą głowę przez fioletowo – różowy rękaw liturgicznego stroju – Myślę, że pora uruchomić Maggisa. Dranie myślą, że jak wcześnie wstaną i zaczną walić głośno w dzwony, to ściągną ludzi. Burżuje! Kupili tereny na wyspie, przy zamku, za pieniądze arystokracji i myślą, że są jedyną religią w Mieście – wydyszał, układając sprany, prosiaczkowy jedwab na brzuchu. – Konstanty, co ty tu jeszcze robisz?- krzyknął na chłopca, próbującemu wcisnąć mu trzewiki na stopę - Idź bij w Maggisa! Nie damy im satysfakcji. O nie…
- Ale panie, ja myślę, że oni nie zwrócą uwagi…
- Nikogo nie obchodzi co ty myślisz, już biegnij. Trzeba zaczynać dzień.
Konstanty szybko zniknął na okrężnych schodach. Za nim ruszył starszy kapłan boga Ezichlasza i jego żony Szeeby, Pierwszej Świątyni Lewobrzeżnej Części Miasta. Jak na swoją posturę, typową zresztą dla kapłanów każdej religii, dość szybko i sprawnie, zszedł, żeby nie powiedzieć sturlał się, ze schodów.
Mieszkańcy lewobrzeżnej części Miasta, nie byli zbyt religijni. Nie mieli na to czasu. Próbowali przetrwać z dnia na dzień. Do świątyń chodziła bogata arystokracja i wysoko postawieni kupcy, zamieszkujący centralną wyspę, czasami także rzemieślnicy z prawobrzeżnej części Miasta. Mimo to do Pierwszej Świątyni Lewobrzeżnej Części Miasta boga Ezichlasza i jego żony Szeeby przychodzili ludzie. Głównie kobiety, pragnące aby mężowie nie trafili na szubienice, za szybko, dziwki oraz pijaczki, które nie miały gdzie przenocować. Trzeba zaznaczyć, że zamek w wielkich, brązowych wrotach, prowadzących do świątyni nie był żadnym wyzwaniem do kogokolwiek z lewej części miasta. Dlatego też we wnętrzu było dość skromnie i pusto. Kilka ławek, wybite witraże, ołtarz. Resztę rozkradli w pierwszym miesiącu funkcjonowania świątyni, wiele wiele lat temu.
Starszy kapłan dyskretnie obejrzał się za siebie, znad krwawiącego wołu. Jak zwykle na porannym nabożeństwie było pusto. W pierwszej ławce siedziała pani Rozmarynka. Fanatyczka, zawsze mająca pod ręką zwierze ofiarne. Dziś koło niej siedziała koza, powoli żująca jej brązową torebkę.
Gdzieś z tyłu rozległ się chichot. Za panią Rozamrynką, po przeciwnej stornie, siedziały dwie młode damy, jeżeli można je tak nazwać. Ich widok spowodował, że Frenklowi dłonie zaczęły się pocić.
- Muszę, koniecznie muszę, przy wejściu postawić znak zakazu wchodzenia w negliżu. Nie mogę zakazać przychodzić ladacznicom do świątyni, to niech przynajmniej ubierają się porządnie- podał wątrobę wołu Konstantemu. Zauważył, że chłopaczek jest cały czerwony i częściej niż on spogląda do tyłu.
- A jeżeli odrzuci powołanie i zostawi mnie samego?- pomyślał – muszę go krócej trzymać.
- Wróżba na dziś – rzucił przez plecy, uparcie wpatrując się w płuca wołu – ‘co ma pływać nie spadnie”. Przyjmijmy boże słowa jako one są.. – zaintonował pieśń, którą podjęła tylko pani Rozmarynka.
- Zamknijcie się – warknął przez sen pijaczek – pieprzeni klesi spać nie dadzą!! – wstał i rzucił butelką w ołtarz.
- Konstanty zaprowadzić pana Szygra do domu? Jego żona na pewno się ucieszy – sykną kapłan. Nie kwapiło mu się, żeby użerać się z tym śmierdzącym zachlej mordą i jego grubą żoną.
- Dobrze psze pana – odpowiedział potulnie Konstanty. Za potulnie.

Na obiad zjedli jak zawsze, ofiarnego wołu z poranka. To czego nie dali rady dojeść Konstanty zanosił do rzeźnika w prawobrzeżnej części miasta. Z otrzymanych pieniędzy i kilku monet ze świątynnej kasy kupował kolejne zwierze na jutrzejszy poranek. Wcześniej jednak odwiedzał chichoczące znajome ze świątyni. O wieczorną ofiarę nie trzeba było się martwić. Zawsze była pani Rozmarynka.
W tym wolnym czasie starszy kapłan rozmyślał nad sposobem zwiększenia popularności swojej wiary. Nie stać ich było na misjonarzy, jak Hakat. Nie mieszkali też w bogatej dzielnicy, którą można wykorzystywać, jak Tootis. Jego wierni nie byli też rzemieślnikami, którzy mogli wygodnie urządzić mu życie, jak u Baser z prawobrzeżnej dzielnicy.
Z każdej Rady Ogólnej Religi Miasta Frenkl wracał podłamany. Nigdy nie pokazywał ksiąg podatkowych Konstantemu, ale stali bardzo źle. Ich funkcja też się zmniejszała. Na Radach kłócili się bardzo grubi kapłani, cali w złocie i bogatych kamieniach. Frenkl w swoim różowo – prosiaczkowym stroju, wyglądał porostu żałośnie. Siedział z tyłu, nikt nie zwracał na niego uwagi. Zresztą zapraszali go tylko przez grzeczność. Nikt z mieszkańców Miasta nie wiedział, ale Pierwsza Świątynia Lewobrzeżnej Części Miasta, naprawdę była pierwszą świątynią Miasta. Ale to tylko zawiłe i odległe kwestie historyczne, dziś już nie istotne.
Tego popołudnia, gdy pierwsze słońce już zachodziło, a drugie dopiero co zeszło z zenitu, starszy kapłan wpadł na genialny pomysł. Pomysł zniszczenia wrogów.
- Konstanty, ty leniu gdzie jesteś? – odpowiedziało mu tylko echo. – Konstanty ty nieporadny chłopcze – warknął Frenkl i wcisnął na siebie brązowy płaszcz wyjściowy. – Muszę cię jak najszybciej znaleźć – mruknął do siebie, zatrzaskując brązowe wrota świątyni.
Doszedł do rzeźnika w luksusowej części prawobrzeżnej dzielnicy, tej bliżej wyspy. Rzeźnik wzruszył ramionami, Konstantego jeszcze nie było. Zdenerwowany Frenkl przypomniał sobie o chichoczących dziewczynach.
- Muszę go jak najszybciej odnaleźć – ściemniało się, handlarze chowali swoje kramy. Starszy kapłan umiejętnie lawirował w tłumie. Minął jeden most, przeszedł drugi. Znalazł się w dzielnicy czerwonych latarni. Co chwila starsze, mocno umalowane kobiety, zaczepiały go. Nad Miastem zachodziło drugie słońce.
Wtem usłyszał znany chichot i głos, chyba pijanego Konstantego. Spojrzał w stronę źródła dźwięku. Oświetlone okno, zakryte firaną. Jednak na tyle cienką, że dało się dojrzeć sylwetkę stojącego młodszego kapłana i dwóch kobiet siedzących naprzeciwko niego. Nagich.
- … wyrzucę przez okno!!!- pijany Konstanty się zachwiał, ale dał radę dolać paniom wina – powiem mu, spadaj dziadu, mam dość twoich nierealnych marzeń. Nienawidzę cię.
- Hahaha.
- Hihihi.
Frenkl nie mógł uwierzyć własnym uszom. Znalazł chłopca kilka lat temu prze świątynią. Ubrał go, nakarmił, wychował. Traktował jak syna. W jego oczach stanęły łzy. Dlaczego…
- Powiem mu, ik, powiem mu wreszcie, że nawet nie wierzę w tych jego bożków.
- Tak!!!
- Hihihi.
- I że.. że… hm… jestem szpiegiem od Tootisa, tak!
- Hihihi
- Ale ty jesteś zabawny.
W tym momencie Frenkl poczuł gwałtowny ból w klatce piersiowej.
- Jak to?? – niczym błyskawica, pojawiła się owa myśl.
Brwi podniosły się w zdziwieniu, źrenice błyskawicznie zmniejszyły do rozmiarów główki od szpilki. Ręka mu zdrętwiałą. Drugą złapał się z pierś. W świetle błysnęło złoto boskiego pierścienia. Po zmroku w lewobrzeżnej części Miasta, był to lep na muchy.
- Gryh – nieruchomymi ustami rzekł starszy kapłan do zbliżającej się postaci. Opadł na kolana. Wyciągnął rękę licząc na pomoc.
- To śmieszne. W zasadzie tylko cię dobiję. Mam dziś szczęście – postać wyciągnęła sztylet, płynnym ruchem podcięła gardło kapłanowi. Gdy się wykrwawił, odcięła palec, przeszukał ciało i oddalił się w ciemność.
Po paru godzinach pijanym krokiem z budynku wysunął się Konstanty. Jego blond loki były w nieładzie, oczy mu błyszczały. Nie bał się nocy w tej dzielnicy. W końcu tu się wychował. Rozejrzał się. Przed nim leżało ciało. Tu było to normalne, więc starał się dyskretnie je wyminąć. Jednak w tej postaci było coś znajomego. Zdziwiony zatoczył się bliżej. W jego oczach pojawiło się przerażenie. Odwrócił ciało Frenkla XXVI starszego kapłan Pierwszej Świątyni Lewobrzeżnej Części Miasta boga Ezichlasza i jego żony Szeeby. Konstanty przyklęknął przy nim i chwycił za dłoń bez palca.
- Ojcze…
Po policzku spłynęła mu łza. Spojrzał przed siebie. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu i złości.
- … pomszczę Cię.

Brak komentarzy: